poniedziałek, 24 marca 2014

deszcz

Siedziałam po turecku na środku oceanu z puchowej pościeli. Jak zwykle szukałam inspiracji w obrazach, mogłam przeglądać je godzinami. Mimo cienkiej koszuli, którą miałam na sobie, moje ciało wrzało z zazdrości, a skóra co pewien czas pstrzyła się gęsio na widok marzeń spełnionych cudzymi szkłami.

Za oknem deszcz, monotonny szum przypominający, że życie wolno toczy się dalej, a słońce zrezygnowało z pocieszania wiecznie niezadowolonych ludzi. Zginając lekko przestarzałe żaluzje, zobaczyłam przemykające ukradkiem osoby odziane w długaśne płaszcze, kapelusze fedora, walczące z wiatrem tak prymitywną bronią, jaką jest parasol. Każdy po kilku sekundach nikł gdzieś za rogiem, w jakimś lokalu czy oficynie. Wyszłam zatem na ten mokry świat, stanęłam na środku ogromnej kałuży, mocząc przy tym przetarte trampki i spojrzałam w niebo, pozwalając kroplom rozmyć to, czym rankiem potraktowałam swoje zmęczone oczy. Za duży sweter przemókł nadzwyczaj szybko, przykleił się do mojego brzucha i pozwolił wodzie ściekać po moich nogach. Zimno? Niby tak, ale nic tak nie ostudzi niespokojnego ducha, któremu wiecznie nie po drodze jest być w jednym miejscu. Starczy.

Usiadłam, mokra, pościelowy ocean stał się trochę bardziej dosłowny. Spojrzałam w lustro na przeciwko łóżka, przypatrzyłam się kosmykom przyklejonym do umorusanej twarzy, wzięłam w rękę aparat i uwieczniłam swój żałosny widok. Lubie to zdjęcie, ma swoją historię, której nie powinien znać nikt, oprócz mnie, a to, czy pozna ją ktokolwiek inny, będzie zależne od tego, czy mogę nazywać siebie takim samym zaklinaczem czasu, jak ci, którzy doprowadzają mnie do szewskiej pasji.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz